Byłam wyczerpana, zmęczona, pogrążona w czarnych myślach. I tak już od kilku dni. Jadłam śniadanie. Bez apetytu. Obok mnie spoczywało Narzędzie. Nade mną unosiło się Monstrum.
Narzędzie było niewydolne, nieadekwatne, nieprzystające, niewystarczające. Monstrum wiedziało czego chce. Działało zgodnie z zaprogramowanym kodem, podstawowym komputerowym językiem, którego Narzędzie, co tu dużo, mówić, z natury swojej brutalnie i prymitywnie działające, nie rozumiało. A ja wiedziałam: Monstrum chciało nami zawładnąć. Właściwie już nami po części zawładnęło. Wiedziałam że muszę coś zrobić. Działać. Chronić moją rodzinę!
A wszystko zaczęło się od moskitier. Zamówiłam je kilka tygodni wcześniej, podczas szalonych czerwcowych upałów. Takich upałów, które potwierdzają, że nie ma zmian klimatycznych i jest to czysty wymysł. Poczuliśmy się wszyscy bezpieczniej, kiedy drobne siatki, na które z niecierpliwością czekaliśmy, zostały zainstalowane. To jasne, że dzień później pogoda się zmieniła, spadło gorąco i wilgotność, ustało też uporczywe brzęczenie i bzykanie za oknami. Mimo to domownicy z ogromną dumą uchylali okna, wiedząc że coś odgradza nasze rodzinne życie od insektowej rzeczywistości.
Żyliśmy tak sobie przez kilka dni w poczuciu kompletnej bezkarności i w luksusie bezpieczeństwa. Aż zjawiło się Ono. Monstrum. Musiało wślizgnąć się przez szparę w drzwiach. Przecież siły nie było, żeby przedostały się przez zasiatkowane okna. W ciągu kilku godzin sterroryzowało dwie, zazwyczaj bardzo bojowo nastawione do życia istoty: naszą kotkę i suczkę.
Było wszędzie. To prawda, na początku zjednoczyliśmy się jako rodzina, staliśmy się jednym, prawie perfekcyjnie działającym organizmem. Walczyliśmy. Jeden za wszystkich wszyscy za jednego. Ale potem, po kilku dniach, powoli opadły nam ręce.
To wtedy zjawiła się Przyjaciółka Domu. Wiedziała, że cierpimy i chciała nam pomóc. To ona przyniosła Narzędzie. Triumfującym gestem podniosła je do góry. Ono miało, według niej, skutecznie zmierzyć się z Monstrum. Wyglądało jak packa na muchy, ale tylko tak wyglądało. My nadaliśmy Mu jakąś nadzwyczajną moc. Przynajmniej chcieliśmy, żeby ją miało.
Narzędzie okazało się nieskuteczne. Przyjaciółka twierdziła, że nie umiemy się nim odpowiednio posłużyć. Tymczasem monstrum dalej zwyciężało. Sykało, brzęczało wszędzie i bez przerwy. Siadało niespodziewanie na wszystkim, a kiedy staraliśmy się Je dopaść Narzędziem, nagle wzbijało się ponad nasze głowy, groźnie brzęczało i pikowało. Na nas.
Z każdą godziną wydawało nam się że jest Go więcej. Byliśmy zmęczeni nieprzespanymi nocami. Coraz bardziej rozdrażnieni, coraz agresywniejsi wobec siebie. Przepadło gdzieś wspólne działanie. Warczeliśmy na siebie.
Narzędzie leżało na stole obok mnie tego ranka, kiedy podjęłam decyzję. Bałam się już wtedy o moją rodzinę. Wszyscy zaczęli działać na swoją rękę. Ukradkiem przed sobą. Rozpadaliśmy się jako podstawowa komórka społeczna, a winne temu było ono: Monstrum.
Nie mogłam dłużej czekać. Wiedziałam, że zwycięży Ono albo ja. I wtedy na chwilę przysiadło, na trochę dłuższą chwilę. Bardzo precyzyjnym, rozpaczliwym ruchem samicy broniącej swojego gniazda, chwyciłam Narzędzie i użyłam z całej mojej mikroatletycznej siły. Niepowodzenie. I wtedy gdzieś, skądś, z mroków pierwotności, nagle przemówił we mnie instynkt myśliwski. Zaczaiłam się. Zamarłam. Trzymałam Narzędzie uniesione, w pogotowiu. Monstrum, upojone przewagą, zwiedzione moją biernością, powoli i dumnie osiadło, na ścianie. Niezbyt wysoko. Zadałam cios. Tym razem celny.
Na białym został rozmazany ślad. Odetchnęłam. Było po wszystkim. Obroniłam. Zapanowała cisza.
Błogi spokój zapanował w moim domu. Znowu jedliśmy kolację razem przy kuchennym stole. Znowu się razem śmialiśmy.
A jednak, po kilku dniach…
Czegoś nam zaczęło brakować, może wyzwania, które by nas znowu, chociaż na moment zjednoczyło wezbraną adrenaliną.
Najwyraźniej źle oceniłem sytuację. Na Narzędzie patrzyliśmy wszyscy z obrzydzeniem i w końcu moja córka wyniosła je do śmieci, oczywiście do pojemnika z symbolem recyklowania, bo było z plastiku.
Postanowiłam przywrócić równowagę, dać mojej rodzinie szansę. I dlatego wczorajszego wieczoru zdecydowanym krokiem podeszłam do okna w kuchni. Otworzyłam je, zaczęłam się najpierw nerwowo i bezsensownie mocować z siatką. W końcu pociągnęłam za uchwyt. Domownicy patrzyli na mnie najpierw w osłupieniu, a po chwili z coraz bardziej rosnącą aprobatą. Kotka wskoczyła na parapet, suczka machała białym ogonkiem. Mój syn wyjął mi moskitierę z rąk: “postawię w piwnicy mamo”. Kiwnęłam głową. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
“Nie gaśmy światła na noc”, powiedziałam.
Na zewnątrz było wilgotno i parno.
Teraz pozostało nam tylko czekać.
Na brzęczące wybawienie!