To jedno z tych miasteczek nanizanych jak perełki na sznur systematycznie i entuzjastycznie wydeptywanego szlaku turystycznego Prowansji.
Dla przybysza z drugiej strony Wielkiej Sadzawki, wszystkie tone są kolorowym, ale zastygłym w bezruchu obrazem przeszłości, trwają tak, osadzone w niej, mimo ba, wręcz na przekór pulsującego ruchem, śmiechem życia. Są jak pocztówka, slajdy.
Życie wstecz, nie naprzód.
Vacqueyras, nie najbardziej znana, nie najbardziej zadbana, nie najcenniejsza perełka, jest może dlatego ciekawsze, bardziej autentyczne. Normalne.
Na ulicach plakaty zapowiadające tradycyjny, coroczny bieg byków. Nie żałuję, że tego nie zobaczę. Pod tym względem nie przystaję do kultury Prowansji. Przypomina mi to teksańskie ujeżdżanie koni. Dużo w tym tradycji, lokalności, ale i zręcznego marketingu.
Z pewnością jednak odpowiada mi bardzo inny aspekt kultury francuskiego południu: umiłowanie win. Dyletanckie umiłowanie, w moim przypadku.
Vacqueyras nie słynie z najlepszych win. Uważane są za mało eleganckie, lubiane raczej za moc, niż wyrafinowanie smakowe. Za prostotę i dosłowność. Złośliwie nazywane są “Châteauneuf-du-Pape dla ubogich”. Jechałam tu z Châteauneuf-du-Pape, właśnie po to żeby zasmakować tej różnicy.
Weszłam do jednej z “piwnic”, raczej sklepu. Właściciel wyjaśniał właśnie starszej parze, sądząc po akcencie, nie z tego regionu Francji, że jego wina, tak jak inne w regionie, to głównie grenache, z dodatkiem syrah. Kunsztownym, trochę jak stary sztukmistrz, pewnym, osadzonym świadomym profesjonalizmie geście, wyjmował spod kontuaru buteleczki z ciemnego szkła, których zawartością raczył potencjalnych klientów.
Mną zajął się kurtuazyjnie, ale bez zainteresowania. jego wprawne oko z pewnością wyczuło, że ze mną ma małą szansę zbycia swojego produktu. W końcu przejęła mnie w swoje ręce córka. Tata zadowolony odfrunął do obiecujących klientów, którzy najwyraźniej spędzili już w sklepie sporo czasu, a długa degustacja wprawiała ich w coraz lepszy humor. Nie wypluwali wina do rozstawionych na ladzie wiaderek, tylko smakowali małymi łyczkami.
Byłam już przy trzecim czerwonym, kiedy wreszcie zdecydowali się kupić skrzynkę.
No i wtedy weszli oni, grupka mężczyzn i kobiet, było ich sześcioro może ośmioro. Trochę niesforna, roześmiana, rozbawiona, prawie krzykliwa. Ogorzałe twarze. Nie twarze wakacyjnie opalonych turystów, ale ludzi pracujących fizycznie na powietrzu. Może przy produkcji wina. Musieli już degustować, nie wypluwając, w kilku innych miejscach.
Zaczęła się rozmowa z właścicielem i jego córką, która mnie kompletnie pochłonęła i zafascynowała. Próbowali tylko pewnego rodzaju wina. Ze smakiem, ze znawstwem, z zadowoleniem. Mrużąc oczy, mlaskając. Unosząc brwi. Wiedzieli dokładnie, czego chcą i po co przyszli. Po niedługim namyśle, jedna z par wybrała akurat to, które miałam właśnie w kieliszku. Ja czułam w nim głównie wiśnie, pachniało dla mnie skórą, trochę tytoniem. Było miłe, ale nie nadzwyczajne. Krótkie. Oni debatowali nad tym jakie będzie za dwa, trzy lata. Dla nich pachniało garrigą, rozgrzanym i słońcem ziołami i przyprawami.
Mówili wszyscy śpiewnym akcentem tych stron. Była w nich przeszłość: odrębność Oksytanii, krainy języka d’oc.
Sama nazwa miasta i okolicy wywodzi się z oksytańskiego, blisko spokrewnionego z katalońskim. Wsłuchiwałam się w tę mowę z przyjemnością i w końcu spytałam najpierw, czy są z tych stron, a kiedy odpowiedzieli gromkim i dumnym “oui”, pokazując gestem rąk, że są z okolicy, skąd wywodzi się nazwa Vacqueyras.
Po krótkiej chwili ciszy nastąpił pewien językowy rozgardiasz. Grupka podzieliła się na dwa obozy. Oba zgadzały się, że nazwa jest oksytańskiego, języka który my często nazywamy prowansalskim. Ale jedna strona upierała się, że pochodzi od słowa vache, vacca -”krowa”, bo kiedyś miał to żyć lud pasterski, podczas gdy druga gwałtownie zaprzeczała, nie tylko słowami, ale i żywymi gestami, twierdząc, że żadna krowa nie byłaby w stanie przetrwać na polach pełnych kamieni. Vacqueyras oznacza “dolinę kamieni”, i to one sprawiają, że wino z tego regionu jest wygrzane, słoneczne. Może nie wykwintne, ale proste i dobre.
Kupili kilka kartonów. “Przyjeżdżamy tu co rok”, rzuciła na pożegnanie w moją stronę jedna z kobiet. “Nie marnujemy pieniędzy na Châteauneuf-du-Pape”, dodał jej partner. “Nie ma sensu inwestować w etykietki i marketing tych facetów”. I Machnął lekceważąco w kierunku, skąd kilka godzin temu przyjechałam.