Stałam przed półką z winami. Musiałam trochę zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się etykietce, Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki.
Gigondas. Żabi skok od Châteauneuf-du-Pape, U podnóża łańcucha Dentelles – gór “koronek”.
Nie kupuję win z regionu, w którym bardzo niedawno piłam je w miejscu ich narodzin, we właściwym im kontekście. Dlaczego? Bo mi się to jakoś nie sprawdza. Czuję rozczarowanie po takiej konfrontacji. Więc i tym razem postąpiłam zgodnie z tą może nie zasadą, ale rodzajem własnego zalecenia wobec siebie, i nie musiałam wspinać się na palce, bo nie sięgnęłam nawet po Gigondas z wyższej półki w Leclercu na Ursynowie.
Przejdzie trochę czasu i pewno wyląduje w moim wózeczku. Na razie nie. Przeszłam w stronę win różowych, bo tak nakazywała mi duchota na zewnątrz i rozsądek. Gorącym latem pije się różowe. Przynajmniej łatwiej pije się różowe niż czerwone…
Gigondas. Przed oczyma żywo stanęła mi scena sprzed kilku tygodni. Poprzedniego dnia wiał Mistral. Podobno już się uspokajał, bo na dwa dni przed moim przyjazdem do Châteauneuf-du-Pape, wiatr dochodził do 70 km na godzinę.
Pojechałam do Gigondas prosto z Vacqueyras.
Najpierw powędrowałam uliczkami i schodkami, stromymi schodkami, w górę, do szesnastowiecznego kościoła świętej Katarzyny. Chciałam nasycić oczy nie tyle widokiem eleganckich łuków szacownej budowli, co panoramą gór i doliny, w której zagnieździło się małe miasteczko otoczone winnicami, zanim przejdę do degustacji owoców tychże.
Jocunditas. Wielka przyjemność. Tak nazwali rzymscy legioniści to miejsce, w którym odpoczywali strudzeni podbojami. Wino było jej częścią.
Do sklepu przed którym tabliczka oznajmiała, że jest otwarty w dzień Święta, trzeba było wejść pod górkę. Normalka we wszystkich tych miasteczkach. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej.
Małe pomieszczenie z wysokim sklepieniem pachniało dębiną beczek po winie, ale i świeżo ułożoną podłogą. Za wysokim kontuarem głośno mówiący mężczyzna w początkach wieku średniego gestykulował przesadnie, nerwowo, otwierając i zamykając butelki, z których bardzo szczodrze raczył kilku potencjalnych klientów. A może traktował tych ludzi jako pretekst, żeby rozmawiać. Niekoniecznie tylko o winach.
Tych kilka osób najwyraźniej bawiło się bardziej jego opowiadaniem, zwracając mniejszą uwagę na wina, które serwował.
Tylko drobna kobieta, cała na czarno, skupiona, traktowała bardzo poważnie to, co miała już teraz tylko na dnie kieliszka. Najwyraźniej nie mogła się zdecydować. Zwróciła się w moją stronę. Kiwnęłam głową. Jakże nie pomóc w takiej sytuacji!
To było prawie czyste grenache, z domieszką syrah, w ciemno rubinowej szacie. Piękny, długi nos. Czarna porzeczka, śliwki, trochę wiśni, może nawet hibiskusa, coś z zapachu mojej Florydy. Nie nadmierna kwasowość, duża mineralność. Wytrawne i pełne. Eleganckie. Zaskoczyło mnie.
Bertrand Stehelin Gigondas 2014.
Obie je kupiłyśmy. Ja butelkę ona skrzynkę. Podziękowała mi rozpromieniona.
A sprzedawca rozmawiał teraz z kolejną grupą degustujących. Tym razem po angielsku. Usłyszałam akcent i poszperałam w mojej fonetycznej pamięci. Południowa Afryka.? Tak, powiedział. Pracowałem tam. Tam też. Nosiło mnie.
Nerwowe gesty, trochę neurotyczne grymasy twarzy, ale ogólnie ciekawa rozmowa. O życiu i o jakiejś dziewczynie, młodej kobiecie, którą poznał w Zanzibarze. O remontowaniu domu po to, żeby ją przyjąć wraz z jej małą córeczką. O wizycie w Essex, gdzie mieszkają jej rodzice. Inaczej mówiąc o tym, że już teraz go nie nosi. Gest ręki, bardzo francuski, i uniesienie oczu do góry, w stronę jednego z rozmówców, który widocznie zapytał o jakiś bardziej delikatny aspekt znajomości.
Kiedy wróciłam do mieszkanka w Châteauneuf-du-Pape, mistral najwyraźniej ustał. Wyniosłam na taras Bertrand Stehelin, Gigondas 2014, żeby się nim cieszyć przy zachodzącym słońcu. I wstukałam w Google “Zanzibar”…