I od razu na czerwono. Błąd w tytule. Korektor w moim kompie czujnie go wyłapał. No, bo wiadomo: nie „marmelada” a „marmolada”. Tak powinnam była napisać. Ale nie, właśnie, że nie, chodziło mi o marmelad przez „e”. Polskie zapożyczenie pochodzi z francuskiego „marmolade”, ale oryginalnie słowo jest portugalskie: „marmelada”. Uważam osobiście, że brzmi lepiej. Dla mnie brzmiało świetnie, bo właśnie stałam w Lizbonie przed sklepową półką w Minipreço Express, na której, gdzieś między ryżowymi ciasteczkami a czekoladą, stały niewielkie, plastikowe, przezroczyste pojemniki z mało kuszącym napisem „Marmelada Extra” na etykietce i rysunkiem żółciutkiej pigwy – po portugalsku „marmelo”. Mimo, że miałam sięgnąć po krakersy z małą ilością soli i cukru, moja ręka zwinnie i nieracjonalnie chwyciła tanio wyglądające pudełeczko. Przechyliłam je, odwróciłam. W środku marmoladowy blok. Ogromna ilość cukru. Niezdrowe i kuszące. Kuszące dzieciństwem.
Pamiętam taki sklep spożywczy na Muranowie. Wielkie wejście z bramy wycięte szeroko w monumentalnej, socrealistycznej elewacji. Wchodziłam przez nie z mamą, i od progu patrzyłam tylko w jedno miejsce na ladzie, trochę za wysoko dla mnie umieszczonej, więc zadzierałam głowę, gdzie rozpierał się na całą prawie jej szerokość, blok marmolady. Kolor miał jakiejś nieokreślonej śliwkowej brązowości, nawiązującej, skojarzeniem, do powideł. Sprzedawczyni kroiła go w plastry, kawałki, a ja po prostu go pożądałam. Chciałam koniecznie wtopić zęby w taki gruby kawał i zjeść tak bez niczego. „Nie wiadomo w ogóle, co jest tam w środku, na pewno nie owoce, no i to niezdrowe na zęby” mówiła mama i nieubłaganie odciągała mnie od lady.
Smak tego taniego cuda poznałam dzięki babci, która dawała się czasem namówić i kupowała mi „kawałeczek”. Ubóstwiałam patrzeć, kiedy sprzedawczyni go dla mnie odkrawała i podawała zawinięty w szorstki i niemiło pachnący papier. I tak było pyszne. Ten marmoladowy blok to była nasza z babcią tajemnica.
Marmelada Extra, 450 g za 0,87 €, wylądowała w moim koszyku obok awokado, jabłek, koziego sera i wieloziarnistego chleba, no i butelki Douro. Przecież byłam w Portugalii, chciałam próbować regionalnych win!
Szłam niecierpliwie, szybkim krokiem pod górę Calçada do Combro i wypatrywałam po prawej stronie kościoła świętej Katarzyny, bo wiedziałam, że wtedy muszę skręcić w lewo. I zamiast przyglądać się fasadom wąskich kamieniczek Chiado, z balkonami pełnymi kwiatów i klatek z kanarkami, myślałam tylko o tym, jak otworzę pojemniczek z przecierem z marmelo, jak będę kroić blok na grube plastry i zjadać je, jeden po drugim, prosto z noża…
Moja babcia mówiła „marmelada”, nie „marmolada”, a z działkowych, cierpkich, nie pieszczonych tak intensywnie przez słońce jak w Portugalii pigw, robiła tylko jedną rzecz: wytrawną, pachnącą pigwówkę!