Czarny podpalany piesek na krótkich krzywych nóżkach, z czerwoną bandaną w białe wzory na szyi, prowadził mnie rezolutnie przez Bairro Alto. Nagle zniknął za rogiem Rua de Cordoeiros. Najwyraźniej wiedział gdzie idzie. Ja nie.
Był niedzielny ranek, trzeci dzień mojego pobytu w Lizbonie. Byłam wolna, na wakacjach, i nie musiałam myśleć o …o niczym! Przynajmniej przez tych kilka dni
Dlatego poszłam za pieskiem. U szczytu ulicy, która gwałtownie spadała w dół, stanęłam w miłym zaskoczeniu. Na pochyłości stały plastikowe, białe foteliki, które gospodarz miejsca, prawdopodobnie właściciel, ustawiał skrzętnie, szurając nimi okrutnie, wokół kwadratowych stołów nakrytych niewielkimi obrusami w biało czerwoną kratkę.
Postanowiłam usiąść. Nie byłam pierwsza: szóstka młodych Niemców czekała aż właściciel zestawi dla nich trzy stoliki. Chcieli tutaj zjeść śniadanie. Słowo “Frühstück” padało co chwila. Dość głośno i wśród śmiechu. Czuli się tu świetnie to było widać.
A ja chciałam stąd pooglądać trochę Lizbony. Tak wiem że to brzmi paradoksalnie. Chciałam pooglądać akurat tyle, ile się dało z takiego plastikowego fotelika ustawionego na spadzie brukowanej uliczki, czyli niewiele. Jak w sam raz na niedzielę, pomyślałam.
Rozmerdany ogon mignął mi przed oczyma. Już wiedziałam, że piesek nazywa się Tommy, bo tak zwrócił się do niego szczupły właściciel o pooranej głębokimi bruzdami, przedwcześnie postarzał twarzy. Tommy zniknął za otwartymi drzwiami, które prowadziły w gęstą, prawie ciemną przestrzeń. Nad nimi napis: Barbica Cafe, ale środek wyglądał jak pomieszczenia gospodarcze. Piętrzyły się paczki i pakunki, skrzynie i kratownice z owocami, warzywami, serami. Wśród tego rozgardiaszu dwie kobiety kręciły się jak w ukropie. W milczeniu i skupieniu. Pewno przygotowywały Frühstück dla szóstki klientów, do których dołączyła jeszcze czwórka. A było co przygotowywać! Słyszałam jak zamawiali: omlety, jajecznice, smażone kartofle, kiełbaski, jogurtowe sałatki, ciastka…
Usłyszałam zgrzyt szyn. Po prostopadłej, stromej uliczce wspinał się mozolnie po pochyłości żółty wagon. cały wytatuowany kolorowymi graffiti. Taki tramwaj na zębatce, rodzaj kolejki, pochyłej windy wygodnie łączącej jeden poziom miasta z drugim. Był pełen wesołych i fotografujących turystów. Zatrzymał się na środku stromizny, przez chwilę panował rodzaj drobnego zamieszania. Sama zastanawiałam się, czy pojedzie w dół, czy w górę. Maszynistka wyszła, obeszła wagon wokoło i wróciła na swoje kierownicze miejsce. Po pewnym wahaniu żółty żuczek podjął żmudną pracę. Ascencor da Bica, przeczytałam potem na zadaszonej bramie, kiedy ,z ciekawości, podeszłam w górę szerokimi stopniami schodów obok szyn.
Na razie piłam gorącą herbatę o zapachu czarnej porzeczki, taką z saszetek. Moje drugie herbaciane doświadczenie w Lizbonie, godne pewnie jakiegoś limeryku, który niestety nie przychodził mi do głowy.
Herbata była przewidywalna, niemiecka młodzież wśród śmiechu i przepychanek odeszła. Na stołach zostały resztki jedzenia, ale dziwne żadne ptaki, nawet natrętne kawki nie zajęły się nimi. Tommy właśnie dreptał znowu uliczką w dół, prowadząc kolejnych klientów do Bicara Cafe. Tym razem Francuzów.
Na placyku obok wielkie, rozłożyste akacjowe drzewo pozwalało swoim gałęziom kołysać się na wietrze. Jasna, świeża zieleń tonęła w nieskazitelnym błękicie nieba. Kompletny, ale uroczy kicz. Jak ta kawiarenka dla turystów. Pozór, kryjący gęsty mrok wnętrza.
Tylko drzewo całkowicie było tu u siebie i na miejscu. Nie było to po co wracać.