To jest tarta na bardzo kruchym spodzie, wypełniona świetnie wyważonym smakowo, mało banalnym cytrynowym kremem, i zwieńczona półkulą z ubitego białka, na której wierzchu kusi mały kwadracik gorzkiej czekolady z literami “K e”, symbolem firmy: Maison Kayser, paryskiej patisserie, założonej przez Erica Kaysera. Maison Kayser to przede wszystkim dom dobrej bagietki, miejsce znane i lubiane w Paryżu. Śmiały i przemyślany podbój Nowego Jorku, miasta które trudno zawojować kulinarnie, bo ma wszystko, zaczął Kayser zaledwie kilka lat temu. Od pierwszej lokalizacji na Upper East Side przy trzeciej alei. Nie tylko patisserie,ale i kawiarnia, w stylu odmiennym od tego co naokoło. W tym miejscu to się spodobało. Sukces. Udało się.
Na szczęście dla mnie szybko otworzono kolejną filię na środkowym Manhattanie i i tam było mi już po drodze. Po drodze przez Bryant Park, jedno z moich ulubionych miejsc w tej części miasta.
Często wchodzę do tej kawiarni sama, właściwie tak wolę, bo idę po nagrodę dla siebie, po serotoninę, po zadowolenie w smacznym , doskonałym wydaniu. I chcę go doznawać sama.
To jeszcze jeden nawyk, tylko jeden z wielu, rodzaj kulinarnej wierności, niejednej mojej kulinarnej wierności.
Po nieobecności w Nowym Jorku lubię tam wracać. Nie znam nikogo wśród swoich znajomych, ceniących sobie to miejsca, kto przychodziłby stale na to samo, wyłącznie po ten jeden wyrób, jeden wypiek. Ja jednak lubię pielęgnować w sobie nawyki, lubię swoje przyzwyczajenia i teraz po krótkim pobycie w Lizbonie, zanurzając widelec w cytrynowym kremie, mając za oknami wczesną, ale dość chłodną w porównaniu z lizbońską, wiosnę nowojorską, rozważałam, delektując się delikatnym cytrynowym smakiem, co jest ważniejsze.
Oczekiwanie przyjemności, która nastąpi na pewno, jest gwarantowana, bo jest przyjemnością już znaną, już doświadczoną, chociaż odbieraną za każdym razem inaczej, czy poszukiwanie czegoś nowego. Nowym doświadczeniem było dla mnie pastel de nata, chyba najpopularniejsze ciastko lizbońskie, żółtooka piękność, przystrojona karmelizowanym wierzchem, ułożona na spodzie z wielowarstwowego francuskiego ciasta mille feuilles. Wnętrze ze świetnego kremu, który ma mało wspólnego z nazwą, bo nie jest śmietankowy. Jest jedwabisty, muślinowy.
To świetne ciastko, prawie doskonałe, ale nawet gdyby było doskonałe, pomyślałam, nie zamieniłabym go nigdy na moją tarte citron. Nie tak na stałe. To oczywiście, gdybym musiała wybierać, coś wyeliminować, czego zdecydowanie wolałabym nie robić. A więc , myślałam dziobiąc już sam spód mojej tarte citron, i śmiejąc się sama z siebie, pastel de nata było moją przygodą, miło spędzony chwilą, po której wróciłam do mojej małej cytrynowej stabilizacji.
Maison Kayser ma w tej chwili jedenaście lokalizacji w samym Nowym Jorku, i przyznam kusi mnie mniej niż kilka lat temu. Niedawno otworzył kolejną filię w sercu Waszyngtonu, i zamierza uświetnić swoją obecnością Miami. Ale nawet jeśli będzie miał tam cudowną lokalizację, na Collins Avenue, z widokiem na ocean, to raczej tam nie pojadę. Nawet wtedy, kiedy będę zimą na Florydzie. Nie to skojarzenie. Coś jest w przywiązaniu nie tylko do smaku, ale i miejsca?
Jednej z kluczowych scen mojej pierwszej książki pozwoliłam rozegrać się właśnie w Maison Kayser przy Bryant Park, na Manhattanie. Nie chodzi w niej o tarte citron, ale o zakład, o zaskakującą zmianę w relacji, o wywrócenie na nice przywiązania, nawyku i przyzwolenie na szaleństwo, na nowe. A to miejsce się do tego świetnie nadawało.