Pastelowe oczekiwanie
Weszłam do świeckiej kaplicy i wiedziałam gdzie i po co wchodzę. Morgan Library Museum jest zaskakującym miejscem, zaskakującym łagodnie, ale potężnie. Nie ma w tym sprzeczności.
Chciałam nasycić oczy Renesansem. Florenckim Renesansem. A właściwie kolorami i gestami jednego obrazu: „Wizyty” Jacopo Pontormo.
Sam w sobie jest wydarzeniem, anegdotą spowitą w tony barw współczesnych, wręcz modnych, a bardzo szesnastowiecznych. Takie płótno, pokazane w oddzielnej sali wystawowej, przypominającej sanktuarium, sanktuarium duchowe, choć obraz jest głęboko związany z kulturą Zachodu, kulturą chrześcijańską, wymaga braku oprawy.
Jest jeszcze ławeczka przed obrazem, w takiej odległości, że oglądającemu daje wrażenie uczestnictwa w scenie, a jednocześnie trzyma go na dystans. Ta ławeczka pozwala oddać się grze kolorów i gestów. Uczestniczyć w spotkaniu dwóch kobiet.
Już przez szklane drzwi wiodące do Pontormo, do płótna osadzonego na białej ścianie bez żadnych towarzyszących, rozpraszających podziwianie go przedmiotów, widziałam to, po co przyszłam.
Przyszłam z powodu gestu ręki.
Przyszłam z powodu tej wyciągniętej dłoni, lekko opartej o przyjazne ramię, oczekujące przywitania. Przyszłam po przechylenie głowy, różowo rudy kolor włosów tej, która ten gest wykonuje.
Obie kobiety, witająca i witana nie stoją twarzami do nas. Są ważne same dla siebie w tym szczerym geście pozdrowienia. Za nimi dwie postacie, przenikliwie patrzące przed siebie, świdrujące wzrokiem widza, ale nie nie uczestniczące w narracji. Żadnym gestem nie zdradzają udziału w radości spotkania. Nie biorą udziału w dialogu oczu rąk, ciała, gestów, emocji kobiet z pierwszego planu. Stoją na straży, bo tym przyszłym matkom nic stać się nie może!
Po prawej starsza, na której twarzy już dawno zadomowiły się oznaki wieku, zmęczenia. Po lewej młoda, o łagodnym profilu, świadoma swej urody. Włosy, dotknięte, modną wtedy różową rudością, stoją w kontraście z przykrytą głowa starszej. Przetyka je wybielony, pudrowy róż szala, może turbanu, który rozwinął się, i niedbale spływa przez ramię na niebieskości luźnej szaty. Obie, choć różni je wiek, łączy radość oczekiwania. Są brzemienne. Ta z lewej urodzi Chrystusa. To Maria. Ta z prawej to Elżbieta, która po latach, po utracie wszelkiej nadziei, spodziewa się, wbrew logice fizjologii, dziecka. Jej synem będzie Jan Chrzciciel. Znałam ten kontekst ale oddzieliłam go. Nie chciałam o nim pamiętać.
Widziałam tylko moment zjednoczenia się w oczekiwaniu. Moment, kiedy obie kobiety dzielą się dobrą nowiną. Łączy je niewiadoma, ryzyko. To kobieca wspólnota, siostrzane, głębokie uczucie. Szczęście dzielone od wieków i po wsze czasy. Maria, dużo młodsza, pozdrawia starszą siostrę. Patrzy jej w oczy ze zrozumieniem. Ze wzruszeniem. Za chwilę by ją objęła, ale pewno czeka na przyzwolenie starszej, tego wymaga szacunek.
Delikatna, gładka, ręka o długich palcach dotyka przedramienia Elżbiety. Fałdy luźnych strojów kryją tajemnice nieznanej przyszłości. Nic nie odwraca naszej uwagi od tego dostojnego, a radosnego spotkania. Tło praktycznie nie istnieje. Jest niedbałym szkicem, zarysem. Bo tło tu zbędne. Tylko te dwie, rozumiejące się bez słów. I nad nimi modre, rozmyte niebo.
Wyblakłe pastele. Ciemna oliwka, obłaskawione róże, pachnąca miętą zieleń. Szata Elżbiety uspokaja kolorem szałwii, ale zaskakuje narzuconą na nią barwą dojrzałej pomarańczy.
Koloryt ciepła.
Na ławce przed obrazem dwa albumy. Pontormo. Po angielsku i francusku. Wyciągam rękę po jeden z nich. Francuski. Bardziej by mi pasowało czytać o nim w tym języku, ale moja ręka się waha i w końcu tylko ześlizguje po okładce w łagodnej pieszczocie. Czuję zapach kartek, ale nie czuję pokusy czytania ani oglądania. Nie! Nie chodzi mi o interpretację. Jeszcze raz przyglądam się, lekko unosząc głowę, bo tym razem siedzę już na ławeczce. Spotkanie. Młoda kobieta odwiedza starszą. Obie są w ciąży. Może chcą o czymś porozmawiać, może dodać sobie otuchy, a może po prostu przytulić się do siebie w siostrzanym geście, żeby poczuć nabrzmiałe ciała, może bicie serca tego drugiego dziecka.
Pożegnałam się z Marią i Elżbietą. Przy wejściu czekała młoda para. Do sali wpuszczano tylko po kilka osób. On czytał coś po cichu z przewodnika. Po francusku. Ona słuchała z pochyloną ku niemu głową. Pewnie otworzą album, który kusi na ławeczce. Będą szukać w obrazie tego, co przed chwilą przeczytali. Oby zobaczyli coś więcej, albo coś mniej…
W autobusie, który wiózł mnie z Manhattanu do New Jersey, zastanawiałam się nad tym, czego nie zobaczyłam w tym pastelowym przekazie. Otóż zupełnie nie zwróciłam uwagi na delikatnie nakreślone nad głowami Marii i Elżbiety cienkie aureole. Nie miały dla mnie znaczenia Może tak, bez tych aureoli, tak “ponadkulturowo”, odebrałby to płótno ktoś nieobeznany z symboliką naszej, zachodniej, chrześcijańskiej cywilizacji. Mógłby po prostu zobaczyć dwie kobiety w ponadczasowym geście emocjonalnego powitania, i te dwie stojące za nimi, bez emocji, bez wyrazu, jak czujne opiekunki.