Weszłam tu z powodu drzewka. Widać było, że za chwilę zacznie kwitnąć, ale już wydawało ten omdlewający, słodki, wciągający w ciepłą, południową bajkę, zapach. “To są gorzkie pomarańcze”, powiedział nasz znajomy, “kwitną kilka razy w roku”.Wiele z tych drzew nosi jeszcze owoce zrodzone zimą, a jednocześnie kwiaty obiecujące następne. Gorzkie pomarańcze…Tak świetnie smakują w marmoladzie, w dżemie. Zwłaszcza z dodatkiem imbiru.
Ta, rosnąca na skraju niewielkiego dziedzińca, na teren którego weszliśmy przez wielką, czerwoną, drewnianą bramę z wyciętymi w niej drzwiami, była młoda. Kusiła zapachem wzmaganym przez kąpiące ją w złocie wiosenne słonce. Zapach, który zawsze przypomniał mi Georgię, jazdę samochodem przez wielkie plantacje, ciągnące się milami wzdłuż dróg, kiedy tylko zjedzie się z międzystanowej I-95. Białe gaje, smugi, a potem fale słodkiego, ale nie natrętnego zapachu. Trzeba otworzyć okna samochodu, a ruch na tych drogach jest niespieszny, jak życie w przytulonych do siebie domach na skraju wielkich połaci kwitnącej bieli. Nikt nie trąbi. A pomarańcze można kupić zatrzymując się przy skleconych z desek stoiskach. Te z Georgii są słodkie, głównie na sok.
Lisboa
Trochę odstałam od moich towarzyszy przechadzki, która miała zaprowadzić nas lizboński zamek, taki był ambitny zamiar, na miejsce świadczące o wiekach portugalskiej potęgi, ale i miejsce z zawieszonymi nad miastem tarasami i kwitnącymi na liliowo bezlistnymi jeszcze drzewami. A zrobiłam to dlatego, że, jak zwykle, poszukiwałam miejsca. Jakiegoś. Dobrze byłoby, myślałam, żeby jeszcze było to miejsce z możliwością gapienia się. Na ludzi. No i przede wszystkim z herbatą. Aromatyczną, mocną, czarną herbatą, która pozwoliłaby mi pokonać popołudniowy brak energii. Po drugiej stronie Atlantyku robiło się już późno, a to był mój pierwszy wieczór po przylocie, po nieprzespanej nocy.
Zdecydowanie przekroczyłam wysoki drewniany, czerwony próg. Kamienny dziedziniec, zapach, drzewko, kilka niedbale rozstawianych stolików. I niewygodnych krzesełek, które nie pozwalają kontemplować. Wielkie, szklane drzwi, prawie na szerokość ściany.
Weszliśmy do środka. Eklektycznego, trochę pozerskiego, trochę zakurzonego.
Dwie kobiety studiujące mapę. Widok na pomarańczowe drzewko. Kilkoro turystów na zewnątrz, wiercących się na niewygodnych krzesełkach . Kelner, Hindus, od razu wzbudził moje zaufanie. Tylko się uśmiechnął, kiedy zapytałam, czy mogłabym dostać gorącej, świeżo parzonej herbaty. Dumnie skinął głowa i uspokoił: „Of course ma’am, we have several sorts of tea!”
Więc usiedliśmy. My na jaskrawo żółtej kanapie, nasi znajomi na wygodnie wyglądających, choć ciut zaplamionych fotelach.
Byłam szczęśliwa oczekiwaniem. Na stoliku, z którego już jakiś czas nikt nie silił się nawet, żeby zetrzeć całe pokolenia śladów po spodeczkach, kieliszkach, butelkach, pojawiła się karafka z białym winem. Domowym. Może nie z tych najlepszych. Jednak z tych najchłodniejszych, co cała trójka przyjęła z wdzięcznością i ożywieniem. Ja czekałam na herbatę.
Mój towarzysz podróży pewno odetchnął z ulgą. Skoro jest herbata, rozumował, zresztą bardzo słusznie, to można się spokojnie wpasować w róg kanapy. Na dłużej. Nie ruszę się nagle w poszukiwaniu czegoś innego. I miał rację: herbata przytrzymała mnie na żółtej kanapie i teraz, kiedy już usiadłam, kiedy już wiedziałam, że czekam na ukochany napar i że prawdopodobnie będzie zupełnie niezłej jakości, zaczęłam się rozglądać. Pianino. Smętne. Pewno nigdy nikt nie usiłował na nim grać Chopina. Tęskniło za jakimś nokturnem. Na darmo. Mogło oczekiwać tylko więcej śladów kieliszków na wieku. Fotele stały w nieładzie, dwa miały pewne problemy z utrzymaniem równowagi. Lada baru…. No nie wszystko było idealne, okej, ale miało jakiś urok. Taka jest Lizbona: nieidealna, nie wypucowane nieuporządkowana. I to mi się w niej podoba. To mi się spodobało w tej kawiarence.
Przede nami siedziały na rozłożystych fotelach dwie kobiety. Nogi wyciągnęte na stołeczkach. Ubrane schludnie i nudno, bezbarwnie, ale idealnie na zwiedzanie. Lekkie kurtki, rozpięte, bo słońce wpadało przez otwarte szklane drzwi. Wygodne buty. Plecaczki, smętnie czekające na dalszy ciąg przygody. Palce tej większej, choć obie były spore, wręcz lekko otyłe, pracowicie wędrowały bardzo powoli i spokojnie po kartograficznym odzwierciedleniu Lizbony. Żaden Google. Solidna, dosłowność mapy.
Mówiły po niemiecku, z bardzo saksońskim akcentem. Najwyraźniej wyznaczały sobie trasę zwiedzania okolicy. Na to popołudnie. Jedna była dużo mniej zainteresowana tym mapowaniem przyszłych kroków, może należała bardziej do mojego klubu ludzi: dosłowne zwiedzanie nie w moim stylu. Raczej nie. Dziękuję. Ta, która trzymała w ręku mapę, postawiła najwyraźniej na swoim, bo jej towarzyszka powiedziała w końcu: “No dobrze to powiedz już, jak chcesz to zrobić?”. I spojrzała w kierunku pomarańczowego drzewka. Może myślała o jakiejś specjalnej wersji dżemu z gorzkich pomarańczy, bo przywołała kelnera i zamówiła tartę. Z sezonowymi owocami, najlepiej z pomarańczami. „Widzisz, no proszę, zainteresuj się. Tu jesteśmy”. Pulchny palec zorganizowanej wbił się w mapę. A potem czerwony flamaster zaczął znaczyć ją krzyżykami. Kilkoma krzyżykami. Nie, wieloma. Towarzyszyło temu lekkie westchnienie mniej planującej przyszłość najbliższych godzin kobiety.
Obie piły z wdzięcznie wygiętych kolorowych pucharów coś, co wydawało mi się, wyglądało jak mojito. W karaibskim, nie meksykańskim stylu. Takim dla turystów z wielkich statków.
Na naszym stoliczku wylądowała w tym czasie druga karafka, i panowie rozprawiali o tym, że musimy na wieczór kupić “dobre” wino. „Zrobimy to po drodze do domu, w naszej garrafeirze”. Garrafeira skojarzyła mi się z karafką. Piękne słowo, powiedziałam. „Arabskie, i tak, masz rację, oznaczało karafkę”, usłyszałam w odpowiedzi. Nasi znajomi mieszkali w Lizbonie. Z wyboru. Wieczorami mieliśmy w czasie tych kilku dni pobytu pić do kolacji wina z różnych regionów. Na pierwszy ogień miało pójść Alvarinho.
Ale na razie moją uwagę przykuł czarny żeliwny czajniczek, spocony od gorącego naparu, przypominający kształtem japońskie, do zielonej herbaty. Zapachniało Cejlonem. Niecierpliwie, przechylając dziubek w stronę filiżanki, próbowałam co chwila czy już mogę się oddać rozkoszy picia. Sprawdzałam barwę, wąchałam i wlewałam z powrotem. Jeszcze nie! Oczekiwanie przyjemności. Mój przyjaciel patrzył na to spokojnie, a nasi znajomi, pomyślałam, przyzwyczają się…
Niemki wstały. Większa rączo, druga raczej powlokła się za nią.
Wieczorem piliśmy, zgodnie z umową, Alvarinho. Z podregionu Moncão e Meglacão, północnej prowincji, Vinho Verde. Osobna anegdota po pomarańczowym drzewie. Owocowy, cytrusowy, pełen kwasowości smak i miodny zapach wiciokrzewu. Ale to ostatnie było tylko moim odczuciem. Padały różne określenia, wszystkie trafne: smak jabłek, dojrzałych, czerwonych grejpfrutów, brzoskwiń. Świeżość kazała myśleć nie o wiośnie, ale raczej o lecie. Letnie wino. Do picia wieczorem, na zewnątrz, przy dźwięku cykad. W zapachu kwitnącej gardenii. Idealne do ceviche z awokado, które podał nasz gospodarz.