Jakoś zachciało mi się w tym roku wcześniej bombek! Zawsze czekam z nimi i innymi dekoracjami zaznaczającymi odrębność dni Bożego Narodzenia od reszty roku, na czas po Święcie Dziękczynienia. Ono ma swoją pozycję w moim domu. I swoje dekoracje! Ale w tym roku mi się zachciało. Może lepiej, gdyby mi się zachciało czegoś innego: na przykład lodów o smaku zielonej herbaty w pewnym znanym mi japońskim miejscu albo ciastka Opéra, rozpychającego się kusząco na szklanej półce w wystrojonej na żółto kawiarence „pod małym kurczakiem” do której wpadam rzadko, ale wpadam. Czasem mniej po ciastko niż po rozmowę z właścicielem, Marokańczykiem z pochodzenia o tym jak ciężko jest wcisnąć się w tutejszy rynek ciastkarski, kiedy proponuje się coś innego niż Dunkin Donuts…
Ale mnie się zachciało bombek. Zapragnęłam ich, jak zapragnęłam nastroju, oderwania, od papki słownej, od grzecznego unikania tematów, od hipokryzji w rożnej formie, treści, przekazie. Chciałam błysku, blichtru, świecenia (byle nie w oczy). Wesołej taniości. Nic w tym złego. Święta tak mają, nastroje miewają.
I dlatego wyciągnęłam bombki. Ozdobiłam nimi, jak co roku, bugenwillę przed kuchennym oknem. „Na razie tylko tyle, reszta potem”, pomyślałam, Ale wydaje mi się, że w tym roku bombek mam za mało. „Potrzebujesz więcej bajki”, stwierdziła znajoma. „Ja też”, dodała.
Więc jutro gdzieś po drodze wpadnę do jednego z tych sklepów, w których od początku listopada radośnie rozbrzmiewają bożonarodzeniowe pioseneczki i dokupię sobie trochę bajki. Bez morału!